[-] obywatelle@szmer.info 2 points 3 days ago

xD

Widzę że fajnie rozmawia ci się samemu ze sobą, więc nie będę ci przeszkadzać.

1
submitted 3 months ago* (last edited 3 months ago) by obywatelle@szmer.info to c/parlamentarna@szmer.info

Jak w tytule.

Lincz na lewicowej posłance i jazda jak po łysej kobyle, czy fajna i ciekawa współpraca ponad partyjnymi podziałami?

Przypominam fajne poglądy Marcina Horały:

*Marcin Horała, były szef PiS na Pomorzu, a prywatnie ojciec trzech córek, broni odmowy wykonania aborcji u zgwałconej przez własnego wujka 14-letniej dziewczynki z niepełnosprawnością intelektualną.

(...)

-A jakby pan redaktor sobie to wyobrażał odwrotnie? Jakby pan nazwał kraj, w którym na przykład muzułmanin jest zmuszany do jedzenia wieprzowiny, że ma obowiązek, a jak nie, to zostanie zwolniony z pracy albo będzie ukarany? - zastanawiał się polityk PiS.*

https://trojmiasto.wyborcza.pl/trojmiasto/7,35612,29417918,posel-marcin-horala-porownal-aborcje-u-zgwalconej-14-latki-do.html

12
submitted 3 months ago by obywatelle@szmer.info to c/news@szmer.info
[-] obywatelle@szmer.info 7 points 3 months ago

Fajne to PAP, takie chłodne i obiektywne. :)

1
submitted 3 months ago by obywatelle@szmer.info to c/dobre@szmer.info
4
submitted 3 months ago* (last edited 3 months ago) by obywatelle@szmer.info to c/wiadomosci@szmer.info
1

Z informacji Onetu wynika, że pomiędzy działaczami Lewicy i partii Razem wybuchła batalia o "jedynkę" na liście w eurowyborach z województwa śląskiego. Partia Razem postawiła warunek, że to ona wskaże kandydata, ale Nowa Lewica nie chce dopuścić jej do "najlepszego kąska". Wyborcza układanka to jednak tylko jedna z odsłon wewnętrznych potyczek, jakie od tygodni toczą ze sobą oba ugrupowania. Sytuacja przed eurowyborami stała się napięta, a we wtorek doszło do spotkania liderów ugrupowań — Włodzimierza Czarzastego i Adriana Zandberga.

27 kwietnia mamy poznać nazwiska "jedynek" na liście Lewicy do europarlamentu. Ale bój toczy się o okręgi dla niej biorące: śląski, wielkopolski i warszawski.

Na Śląsku swoje aspiracje do pierwszego miejsca zaczęła zgłaszać partia Razem, co miało podgrzać nastroje wewnątrz klubu parlamentarnego, bo Nowa Lewica ma tam murowanego kandydata — europosła Łukasza Kohuta W rozmowie z Onetem europoseł twierdzi, że jego pozycja nie jest zagrożona, ale decyzja władz partii jeszcze nie zapadła. We wtorek o sytuacji w klubie dyskutowali ze sobą Włodzimierz Czarzasty i Adrian Zandberg Jak ustaliliśmy, partia Razem miała się zgodzić, że przed eurowyborami nie będzie eskalować wewnętrznych konfliktów. — Musimy iść szerokim frontem, bo wynik niższy niż 9 proc. będzie oznaczał, że jesteśmy formacją kończącą się — słyszymy w otoczeniu partii Razem Poza Śląskiem ciekawa sytuacja jest także w wielkopolskiej Lewicy, gdzie być może o "jedynkę" będzie ubiegać się dwoje wiceministrów. Ile osób z rządu wystartuje w eurowyborach, wciąż jest niewiadomą, bo niektórzy obawiają się gniewu szefa rządu.

Nic takiego się nie stało. To wybory sejmikowe. Nikt nie łudził się, że Lewica zrobi w nich dobry wynik. To nie pierwszy raz, kiedy sondaże nam spadają. Patrzymy przed siebie i idziemy dalej — mówiła mi jedna z posłanek Lewicy, gdy tuż po pierwszej turze wyborów samorządowych zapytałam, co poszło nie tak.

Lewica zdobyła w nich 6,32 proc. głosów i zdobyła zaledwie osiem mandatów w sejmikach. Ale zamiast rozpaczać — jak twierdzili politycy — partia bierze się ostro do roboty. — Za nami dobra, momentami burzliwa debata, która była potrzebna, by powiedzieć: lewica zamyka rozdział dotyczący wyborów samorządowych — mówiła po sobotnim zarządzie Nowej Lewicy ministra Katarzyna Kotula. Personalnych rozliczeń — jak zapewniali nas politycy — nie było.

Ale Włodzimierz Czarzasty i Robert Biedroń, którzy są współprzewodniczącymi partii, mieli zasugerować, że nie będą się już ubiegać o szefostwo na kolejną kadencję. Do wyborów wewnątrz Nowej Lewicy zostały dwa lata. Ale za rogiem czekają już inne.

— Wyciągamy wnioski, ale idziemy dalej, bo już za chwilę wybory do Parlamentu Europejskiego — podkreślała Kotula, którą zarząd wybrał na szefową kampanii wyborczej do europarlamentu.

Jaki pomysł na tę kampanię ma Lewica? Tego dopiero mamy się dowiedzieć, podobnie jak tego, kto znajdzie się na wyborczych listach Lewicy do PE w każdym z 13 okręgów. Nazwiska oficjalnie mamy poznać 27 kwietnia. Ale wewnątrz Lewicy trwa już zacięty bój o to, komu przypadną miejsca biorące. Zwłaszcza że z symulacji na podstawie ordynacji wyborczej do PE wynika, że gdyby Lewica powtórzyła wynik z wyborów samorządowych (6,23 proc.), mogłaby liczyć tylko na trzy mandaty. Wynik na poziomie wyborów parlamentarnych (8,6 proc.) dawałby Lewicy cztery lub pięć mandatów.

Z informacji Onetu wynika, że najbardziej zacięta wojna toczy się m.in. o "jedynkę" z województwa śląskiego. Partia Razem miała postawić warunek, iż to jej kandydat będzie tam liderem listy. Nieoficjalnie słyszymy o pośle z Katowic Macieju Koniecznym.

Tymczasem na pierwsze miejsce ze Śląska liczy obecny europoseł z tego województwa Łukasz Kohut, znany m.in. z aktywnej walki na rzecz uznania śląskiego za język regionalny. Pięć lat temu zdobył prawie 50 tys. głosów i uzyskał mandat do Parlamentu Europejskiego jako jeden z trzech kandydatów Wiosny Roberta Biedronia.

Partia później połączyła się z SLD, tworząc Nową Lewicę. — Nie wyobrażam sobie, żeby Łukasz nie dostał "jedynki". Moim zdaniem jest jednym z najbardziej aktywnych polskich eurodeputowanych, więc dlaczego miałby zostać ukarany? — słyszymy od jednego z polityków Nowej Lewicy.

"Chcą przyjść na gotowe"

Europoseł Łukasz Kohut w rozmowie z Onetem podkreśla natomiast, że nie obawia się o swoją pozycję przy rozdawaniu miejsc na listach wyborczych. — Chcę wystartować z okręgu śląskiego i myślę, że moja praca przez pięć lat w PE i ta dla regionu sama się broni — mówi Onetowi europoseł i dodaje, że słyszał o rosnącej w okręgu konkurencji. — Wiem, że są tacy, którzy bez szczególnych zasług dla regionu chcą przyjść na gotowe i wziąć najlepsze kąski — komentuje.

Śląsk to potencjalnie biorący okręg, więc jest o co walczyć.— Nie odpuścimy tego Śląska. Szefostwo musi to załatwić – mówi nam jeden z członków władz Nowej Lewicy. —Gdyby Łukasz nie dostał "jedynki" kosztem kogoś z Razem, oznaczałoby to potężne tąpnięcie w lokalnych strukturach Lewicy — dodaje polityk Nowej Lewicy.

Jednak partia Razem także nie odpuszcza, co sprawia, że sytuacja wewnątrz klubu stała się jeszcze bardziej napięta.

"Nie będziemy się z Włodkiem kłócić" Jak ustalił Onet – we wtorek Adrian Zandberg spotkał się z Włodzimierzem Czarzastym, by omówić sporne kwestie.

Jak się dowiedzieliśmy, jeszcze kilka tygodni temu w Lewicy zrodził się taki pomysł: w eurowyborach wystartują wszyscy obecni posłowie, ministrowie i wiceministrowie z Lewicy. Chodziło o to, by maksymalnie wzmocnić listy. Ale tylko ci z miejsc biorących mieli prowadzić kampanię wyborczą. Takie podejście miało się nie spodobać partii Razem, która nie chciała narażać się na wizerunkowy blamaż, upychając — brzydko mówiąc — swoimi ludźmi listy, z których i tak nie mają szans się dostać.

Ale, jak słyszymy, po wtorkowym spotkaniu liderów członkowie Razem zmienili front i zrobili pół kroku w tył. — Nie będziemy się z Włodkiem kłócić — usłyszeliśmy.

Partia zamierza zgodzić się z pomysłem Czarzastego i wystawić swoje kandydatury tam, gdzie będą mogły zagrać na wzmocnienie ogólnego wyniku. — Stwierdziliśmy, że lepiej pójść szerszym frontem i spróbować postarać się w tych wyborach o pięć-sześć mandatów, niż doprowadzić do wewnętrznego krachu na lewicy. W dwojgu poprzednich wyborów zrobiliśmy słabe wyniki, teraz wynik poniżej 9 proc. będzie oznaczał, że jesteśmy jako Lewica formacją kończącą się, a na horyzoncie przecież wybory prezydenckie — słyszymy w otoczeniu partii Razem.

Gdy dopytujemy, co Razem chce w zamian, nie padają konkrety, ale słyszymy o "refleksji" w stylu dawnej Platformy — że to zgoda buduje, a niezgoda rujnuje. Choć z tematu Śląska rezygnować nie zamierza.

Strach przed gniewem Tuska

Przeciąganie liny i układanie list zapewne jeszcze chwilę potrwa, zwłaszcza że nawet w Nowej Lewicy nie ma pełnej zgody co do niektórych propozycji.

Wciąż nie jest przesądzone to, ilu ministrów bądź wiceministrów wystartuje w wyborach do PE. Joanna Scheuring-Wielgus (z Wielkopolski), która jest wiceministrą kultury, wiceminister sprawiedliwości Krzysztof Śmiszek (z Dolnego Śląska) czy wiceszef MSZ Andrzej Szejna to nazwiska, które pojawiały się w kontekście eurowyborów od dawna i sami ministrowie nie kryją chęci wyruszenia do Brukseli.

Ale w Lewicy słyszymy też, że niektórzy politycy, którzy do resortów rządu Tuska weszli, boją się ogłaszać swój start, bo nie wiedzą, jak na to zareaguje szef. Martwią się, że na czas kampanii poleci takim kandydatom zrzeczenia się pracy w ministerstwach, a jeśli nie — zapamięta, komu po zaledwie czterech miesiącach pracy były już w głowie niebieskie migdały.

Pożar do ugaszenia

To nie wszystko. — Włodek ma też pożar do ugaszenia w Wielkopolsce. Tam struktury nie bardzo chcą na "jedynce" Scheuring-Wielgus, bo proponują kogoś swojego. Stamtąd też chciał kandydować wiceminister Szejna, bo zdaje sobie sprawę, że start z jego rodzimego okręgu małopolsko-świętokrzyskiego może nie dać mu mandatu — słyszymy od polityczki Lewicy. — Być może jeśli nie dostanie "jedynki" w Wielkopolsce, w ogóle nie wystartuje — dodaje polityk Nowej Lewicy.

Dziś słyszmy, że na Pomorzu szykowany jest desant, a listę ma otworzyć poznańska posłanka Katarzyna Ueberhan. W Łodzi "jedynką" ma być Marek Belka, a w Warszawie swój start ogłosił już Robert Biedroń. W Lublinie czy Rzeszowie, czyli w miejscach bez szans na mandat Lewicy, na "jedynkach" znajdą się prawdopodobnie regionalni liderzy – Jacek Czerniak i Wiesław Buż.

Układanie list wyborczych odbywa się przy wciąż niegasnących głosach narzekań lewicowych partyjnych dołów. — Ludzie w regionach czują, że w wyborach samorządowych byli pominięci, że nie było dobrej kampanii, wsparcia ich ze strony liderów, że Lewica stała się "partią jednego tematu", artykułując głównie temat aborcji — słyszymy od polityka Lewicy.

Lewica i Razem osobno

Te zarzuty słychać też było po wyborach parlamentarnych. Właśnie wtedy mocniej zaczęło iskrzyć między partią Razem a Nową Lewicą, które stworzyły klub parlamentarny. Wówczas partia Zandberga i Biejat stanęła okoniem do reszty demokratycznej większości i zapowiedziała, że nie wejdzie do koalicji rządowej. Razem nie dostało gwarancji od Donalda Tuska, że postulaty partii zyskają finansowanie, i nie chciało w ciemno wchodzić do gabinetów.

W Lewicy dało się wtedy wyczuć pewien niesmak wobec takiego zachowania, ale też nikt z jej działaczy partii Razem na siłę do rządu wciągać nie chciał. Bo październikowe wybory pokazały też, że mała partia potrafi także zadawać swoim lewicowym partnerom bolesne ciosy.

Tak było w Krakowie, gdzie startująca z drugiego miejsca na liście Daria Gosek-Popiołek (Razem) zdeklasowała pierwszego na liście Macieja Gdulę (Nowa Lewica) i to ona wzięła jedyny mandat dla Lewicy z tego okręgu. Podobnie było w okręgu 20. na Mazowszu. Tam działaczka Razem Joanna Wicha także startowała z drugiej pozycji i uzyskała mandat, wyprzedzając "jedynkę" z Nowej Lewicy – Arkadiusza Iwaniaka.

Zaciekła kampania pod Wawelem

Takie wyniki sprawiły, że wewnątrz Lewicy powiało chłodem, a we wspomnianym Krakowie do następnych wyborów — samorządowych — Razem i Nowa Lewica szły już osobno. Najlepiej obrazuje to ich poparcie dla kandydatów na prezydenta Krakowa. Nowa Lewica poparła kandydata KO Aleksandra Miszalskiego, a jego kontrkandydat Łukasz Gibała wystartował ze wsparciem partii Razem.

Kampania w Krakowie jest naprawdę zacięta, a o wyniku wyborczym będą decydowały niuanse. Działacze lewicowi nie przebierają w środkach, by krytykować swoich konkurentów.

Przykład? "Twoja partia jest w klubie, który popiera rząd, a którego jestem szefową. Jak się nie podoba, to może w nim nie być" — w takich słowach Anna Maria Żukowska zwróciła się do Aleksandry Owcy, nowo wybranej radnej miasta Krakowa. Słowna przepychanka wywiązała się po tym, jak członkini Rady Krajowej partii Razem, stając po stronie Łukasza Gibały, stwierdziła, że "Nowa Lewica przysyła posiłki z Warszawy, żeby trochę bardziej przypodobać się Tuskowi".

Te słowa o przyszłości Razem w klubie parlamentarnym mogły być poważnym ostrzeżeniem. Na razie w otoczeniu partii Razem słyszymy, że jej konfrontacyjna postawa ma uchronić Lewicę przed "sklejeniem się z partią Tuska", a nie eskalować konflikt po lewej stronie sceny politycznej. Ale też, że przed eurowyborami będą bardziej koncyliacyjni.

[-] obywatelle@szmer.info 5 points 5 months ago

Nacjonaliści wszystkich krajów, łączcie się!

8
submitted 5 months ago by obywatelle@szmer.info to c/news@szmer.info

*Oddaję w Państwa ręce serię artykułów autorstwa Erin Kissane na temat niezwykle dramatycznego epizodu działalności firmy Meta – twórcy Facebooka – w Mjanmie, znanej też pod nazwą Birma. Seria składa się z czterech artykułów oraz suplementu i jest podróżą do niebezpiecznego miejsca na świecie w bardzo niespokojnym czasie.

Oryginalna, anglojęzyczna wersja tej serii ta jest dostępna na stronie Autorki – erinkissane.com. Polskojęzyczne tłumaczenie powstało za jej wiedzą i zgodą (oraz przy jej zdecydowanym wsparciu i entuzjaźmie wobec tego szaleńczego pomysłu).*

1
submitted 7 months ago by obywatelle@szmer.info to c/news@szmer.info

MARTIN M. SIMECKA

Obecnie rząd premiera Słowacji Roberta Ficy wprowadza brutalność do polityki w takim tempie, że może zaskoczyć nawet własnych wyborców. Irytacja wśród obywateli rośnie, lecz obecny rząd w Bratysławie, który chce rządzić silną ręką, pragnie, aby Słowacy pozostali obojętni. Jest jedno wyjście z tej sytuacji — opór — pisze słowacki pisarz i dziennikarz Martin M. Simecka.

Pamiętam czasy, kiedy na Słowacji panowała dyktatura, a relacje społeczne były przesiąknięte obojętnością i chamstwem. Władza była brutalna, a ta brutalność przenosiła się na całe społeczeństwo. Ludzie przyzwyczaili się do tego i zapomnieli, że życie może być lepsze.

Skoro ludzie wiedzą, że tyrania jest zła, to dlaczego wciąż jej ulegają? Potrafimy przystosowywać się do zła, jeśli przychodzi ono stopniowo.

Neuronaukowczyni Tali Sharot przeprowadziła pewien eksperyment. Wykazał, że osoby, które zostały poproszone o oszukanie kogoś za pieniądze i wyrządzenie mu krzywdy, początkowo były temu niechętne, ale z czasem były w stanie mówić coraz większe kłamstwa za coraz większe pieniądze. Po pewnym czasie badani przestali się sprzeciwiać i bez refleksji postępowali w niewłaściwy sposób.

Taki sam efekt chce osiągnąć obecnie słowacki rząd — znieczulić społeczeństwo na zło, które wyrządza władza. Opór ze strony zwykłych ludzi wywołuje szok rządzących.

Znieczulica

Wciąż pamiętam czasy, gdy Słowacy byli obojętni na chamstwo i nie szanowali ludzkiej godności. Kierowcy nie ustępowali pieszym na przejściach. Policzkowanie dzieci przez rodziców i nauczycieli było normą. Ludzie w sklepach nie witali się ze sobą. Kelner patrzył na ciebie jak na intruza. Zwierzęta traktowano jak przedmioty.

Osoby z niepełnosprawnościami były niewidoczne i izolowane. Zastraszanie w szkołach było tak powszechne, że nie warto było o tym mówić.

Chamstwo i obojętność przeniknęły w życie Słowaków tak dogłębnie, że zjawiska te stały się czymś powszechnym. Taki stan rzeczy utrzymywał się aż do lat 90. Dopiero wtedy rozpoczęła się powolna rewolucja. Słabi i bezbronni, dzieci i kobiety, niepełnosprawni i bezdomni, geje i lesbijki — z każdym rokiem wzrastała wrażliwość i świadomość ludzi o prawach tych grup społecznych. Należne zainteresowanie zyskały ponadto kwestie środowiskowe.

Organizacje pozarządowe, media i Unia Europejska były głównymi podmiotami, które zatrzymały tę znieczulicę społeczną. Przez ćwierć wieku społeczeństwo Słowacji powoli stawało się wrażliwe na godność ludzi.

Politycy słowaccy nie przejmowali się zmianą, jaka zachodziła w obywatelach. Wyjątkiem byli prezydenci Andrej Kiska i Zuzana Czaputova.

Ryzykowna operacja

Teraz do władzy na Słowacji doszła grupa polityków, którzy z ogromną szybkością i siłą przywracają brutalność do życia społecznego. Typowym tego przykładem był atak słowny premiera Roberta Ficy na studenta Marko Janigę.

Z pewnością właśnie ta agresja spowodowała, że tacy ludzie jak Fico, zdobyli poparcie wyborcze osób, które przywykły do kłamstw i okrucieństwa. Imponowało im to, że politycy bezpośrednio atakowali ludzi, których uważali za wrogów.

Brutalność polityków rządzącej koalicji jest już częścią ich natury. Kiedy rządzący atakują organizacje pozarządowe, media i Unię Europejską, jest to również ich zemsta za to, że społeczeństwo stało się bardziej wrażliwe na niektóre kwestie. Ta wrażliwość jest bowiem przeszkodą w budowaniu autorytarnej władzy, która z natury jest brutalna.

Oczywiście możliwe jest ponowne narzucenie społeczeństwu posłuszeństwa i upokorzenie go, ale jest to ryzykowne posunięcie. Jeśli zrobi się to zbyt gwałtownie, ludzie nie będą mieli czasu przyzwyczaić się do ucisku, a w ich głowach zapalą się lampki ostrzegawcze.

Rośnie irytacja społeczeństwa

Według amerykańskiego eksperta Cassa Sunsteina zmiana następuje wtedy, gdy "stłumiony gniew dochodzi do głosu. Gdy to się stanie, zmiana jest nieunikniona". Kroplą, która przechyli czarę goryczy, może być niemal wszystko — decyzja rządu o wstrzymaniu pieniędzy dla organizacji pozarządowych pomagających niepełnosprawnym dzieciom, grabież lasów czy amnestia dla przestępców.

Brutalność jest tak silną cechą rządzącej koalicji na Słowacji, że zaślepia ona władzę i nie pozwala jej dostrzec ogromnej irytacji społeczeństwa. Rząd Ficy nie dostrzega zmian i rozwoju, które w ostatnich latach nastąpiły wśród słowackiego społeczeństwa. Dlatego rządzących tak zaskoczyła reakcja obywateli na skrócenie okresu przedawnienia gwałtu.

Nawet tak doświadczony polityk jak Viktor Orban nie docenił burzliwej reakcji społeczeństwa na ułaskawienie pedofilii (10 lutego br prezydent Węgier Katalin Novak ogłosiła, że rezygnuje ze stanowiska głowy państwa. Powodem jej dymisji było ułaskawienie osoby ukrywającej pedofila — red.).

Polski rząd stracił władzę w wyniku ignorancji w momencie, gdy upokorzył kobiety zakazem aborcji, a one zbuntowały się przeciwko niemu.

Obojętność na agresję

Prawda jest taka, że ludzie z czasem przyzwyczajają się do przemocy i braku wolności. Jak pisze Tali Sharot wraz z Sunsteinem w artykule dla "The New York Timesa": "jeśli przemoc przychodzi powoli, krok po kroku, ludzie stopniowo akceptują ją »jako coś oczywistego, coś normalnego«. Zachęca ich do tego biologiczna natura naszych mózgów, które nauczone są, aby zauważać zmiany, lecz nie zauważać procesów, które trwają przez dłuższy czas.

Jestem pewien, że słowacka koalicja rządząca będzie zachowywać się coraz agresywniej. Nie tylko dlatego, że chce przełamać opór części społeczeństwa i sprawić, by się do niej przyzwyczaili, ale także dlatego, że zmusza ją do tego dynamika przemian w jej własnym środowisku.

Sunstein pisze o tzw. polaryzacji grupy — sytuacji, w której osoby o umiarkowanym stanowisku stają się coraz radykalniejsze. Tak jest w przypadku dzisiejszej koalicji rządzącej i być może także jej wyborców.

Stoimy zatem w obliczu zagrożenia zawłaszczenia państwa i rosnącej agresywności władzy, a także tego, że społeczeństwo stopniowo przyzwyczaja się do brutalności. Dlatego tak ważne jest, aby nie pozwolić, by nasze mózgi zostały uśpione. Musimy kultywować wrażliwość, a nie akceptować brutalność.

"Musimy nauczyć się być nieustannie zaskakiwani" — piszą Sunstein i Sharot w artykule, który dotyczy Donalda Trumpa, ale odnosi się również do Roberta Ficy. Musimy być wrażliwi na wulgarność, kłamstwa i bezprawie.

Dlatego tak ważne są protesty ludzi, którzy słusznie skandują "nie będziemy milczeć". W ten sposób utrzymujemy naszą wrażliwość na ludzką godność, wolność i przyzwoitość.

Obecnie toczy się zaciekła walka między wrażliwością a brutalnością. Na szczęście w ciągu ostatnich 25 lat słowackiemu społeczeństwu udało się rozwinąć wrażliwość na przemoc wszelkiego rodzaju. Naszym zadaniem jest ciągłe przypominanie władzy i zwykłym ludziom, że brutalność jest zła. Być może pewnego dnia rządzący sami to zrozumieją.

1
submitted 8 months ago* (last edited 8 months ago) by obywatelle@szmer.info to c/antifa@szmer.info

Magdalena Parys: Pierwszy raz, odkąd zamieszkałam w Niemczech - a mieszkam w Berlinie od 1984 r. - boję się

Cztery lata temu w Oświęcimiu na uroczystościach 75. rocznicy wyzwolenia niemieckiego obozu Auschwitz Marian Turski wypowiedział pamiętne słowa: "Auschwitz nie spadł nagle z nieba, Auschwitz tuptał, dreptał małymi kroczkami, zbliżał się, aż stało się to, co stało się tutaj".

Po fali tuptania, dreptania i zbliżania się w Europie dzieje się to, co nieuchronne. Niemcy nazywają to już po imieniu i ruszają na demonstracje z plakatami: „>>Nigdy więcej<< jest TERAZ!"; „Nigdy więcej 1933-1945!"; „Kolorowi, a nie brunatni!".

Musiało wydarzyć się coś nieprawdopodobnego w tym prawie osiemdziesięcioletnim bastionie demokracji, aby klasa średnia tak licznie ruszyła się z domów i zapełniła niemieckie miasteczka i miasta. I rzeczywiście. Wydarzyło się. W Poczdamie doszło do spotkania wysokiej rangi polityków partii AfD, prawicowych ekstremistów i ludzi ze świata biznesu, na którym omawiany był „masterplan" dotyczący przymusowego wysiedlenia z Niemiec imigrantów i "niezasymilowanych obywateli". Działo się to wszystko zaledwie dziewięć kilometrów od willi, w której na konferencji w Wannsee 20 stycznia 1942 r. zebrali się wysokiej rangi niemieccy urzędnicy państwowi, pod przewodnictwem Reinharda Heydricha, aby omówić ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej (jak eufemistycznie określano rozpoczęte już ludobójstwo Żydów). Siła symboli jest nie do przecenienia i to ona zazwyczaj przelewa kielich goryczy. W tym przypadku kielich przerażenia.

Na mnie to, o czym mówił Marian Turski, spadło już rok temu i nazywa się dosłownie: hitleryzm. Odkąd usłyszałam historię z ust mojego przyjaciela, nie potrafię się w nowej rzeczywistości odnaleźć. Sądząc po manifestacjach przeciwko prawicowemu radykalizmowi, które przetaczają się od tygodnia w całych Niemczech, nie tylko ja się boję.

Tort ze swastyką

W maju zeszłego roku umówiłam się z przyjaciółmi w restauracji niedaleko byłej centrali Gestapo, Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy i SS. Nie mam pojęcia, czemu pomyślałam wtedy właśnie o Gestapo, bo przecież po strasznym gmachu przy Prinz-Albrecht-Straße (dzisiaj Niederkirchnerstraße) nie ostał się nawet kamień. Niedaleko znajduje się szkoła, w której pracowała moja mama, i wiele innych jak najlepiej kojarzących się współczesnemu berlińczykowi instytucji, ale nie o nich pomyślałam w ten wiosenny dzień.

Słońce, róże w wazonie, wino, dobre jedzenie, jezdnią przetacza się orszak ślubny, trąbi jak oszalały, tureckie zaślubiny i kiedy robi się cicho i przyjemnie, nasz przyjaciel Peter zamawia butelkę wina i mówi: "Opowiem wam historię".

Peter od 30 lat prowadzi sieć cukierni, ma też fabrykę, w której kreuje najróżniejsze cuda; ciasta, torty, torciki, babeczki itd. Interes prosperuje świetnie, prosperowałby jeszcze lepiej, gdyby nie brak ludzi do pracy. Jak większość pracodawców w Niemczech Peter boryka się z tym problemem od lat; brakuje nie tylko wykwalifikowanych cukierników, ale też sprzedawców, dostawców. Nasz przyjaciel jest realistą, nie wydziwia, bierze, co jest, nie oczekuje wysokich kwalifikacji, sam uczy. W jego niewielkim przedsiębiorstwie kształci się kilku przyszłych cukierników. Twierdzi, że to cud, że ich ma; nikt nie chce wstawać o świcie, uczyć się trudnego zawodu, młodzi i starzy wolą pracować w home office. Nie ma też w Berlinie miejsca, gdzie przyszli cukiernicy mogliby zdawać państwowe egzaminy czy zdobywać mistrzowskie papiery, muszą jechać do Lipska (to ważny aspekt tej historii).

Jednym z uczniów jest osiemnastoletni Oliver, kreatywny i pracowity. Peter chucha i dmucha na podopiecznego, kto wie, może ten kiedyś przejmie po nim sklepy i fabrykę? (córka Petera wybrała home office, syn studia inżynierskie).

I tak któregoś dnia Oliver jedzie na egzaminy do Lipska. Dużo się uczył, długo myślał nad składnikami, ozdobami, kremami i nad czym tam jeszcze myślą cukiernicy. Peter był dobrej myśli, choć skrycie denerwował się bardziej od swego podopiecznego. Jego niepokój się wzmógł, kiedy Oliver po egzaminie nie zadzwonił, a następnego dnia wysłał do szefa lakoniczną wiadomość, że jest chory i nie przyjdzie do pracy.

Oto co się okazało. Oliver dał w Lipsku, jak twierdzi, pokaz swego życia: kilkupoziomowy tort w kształcie serca. Następnie z bijącym sercem czekał na werdykt. Wcześniej niespecjalnie zwracał uwagę na pozostałych uczniów, bo zbyt bardzo przejęty był własnym losem. Jednak na krótko przed wejściem na salę zauważył wyjeżdżające stamtąd wypieki, a na nich lukrowane, świetliste swastyki. Początkowo myślał, że zamroczyło go ze zdenerwowania, lecz kiedy kolejny uczeń wyjechał z ciastem, na którym widniało wielkie kremowe SS, nie miał już wątpliwości. Czyżby coś w Lipsku teleportowało cukierników do Rzeszy?

Mimo to dał z siebie wszystko, mówił jak erudyta, zebrał pochwały, a na koniec usłyszał: trója. Skala ocen w Niemczech wynosi: od jeden do sześciu. Jeden to celujący, a sześć, wiadomo, pała. Trójka nie mogła zatem usatysfakcjonować pracowitego Olivera, tym bardziej że, jak zapewniał nas Peter, wykuty był na blachę. Tymczasem z radosnych pokrzykiwań uczniów, którzy zaprezentowali swastyki i esesmańskie SS, wynikało, że otrzymali oceny celujące. Przyszli niemieccy cukiernicy nie przybijali sobie piątek, lecz wywalali ochoczo ramiona ku górze w pozdrowieniu wodza. Tak właśnie. "Heil Hitler!" - grzmiało na korytarzach zacnego budynku, kiedy trójkowicz Oliver opuszczał go rozgoryczony i świata nierozumiejący. No i od tego wszystkiego się rozchorował, podsumował Peter.

Jeszcze krótka dygresja. Nic z tego, co powyżej i dalej przeczytacie, nie jest ubarwione, przesadzone, powiedziałabym, że raczej stonowane. Dla bezpieczeństwa Olivera i Petera musiałam zmienić im imiona, także profesję Petera, profil szkoły i miasto, w którym Oliver odbywał egzaminy. Bo ramię tych, o których mowa, jest dłuższe, niż można przypuszczać, a przed Oliverem jeszcze dalsze wyprawy do Lipska i egzaminy.

Będzie jeszcze gorzej

W rodzinnym domu Olivera nikt w tę historię nie chciał wierzyć. Rodzice są Czechami, przyjechali do Niemiec na początku lat 90. z myślą o lepszej przyszłości i założeniu rodziny. A więc w czasach, kiedy świat z dnia na dzień wydawał się lepszy i lepszy, padały mury, komunizm i przebąkiwano, że Czechy będą kiedyś w UE, a nawet w NATO. Wyjechali jednak do Niemiec, bo Niemcy to Niemcy. Kraj demokratyczny, bezpieczny. A więc w Berlinie urodził się Oliver. „Aha, dodaje jeszcze Peter, jak by to miało coś do rzeczy: pradziadka Olivera zamordowano w obozie w Treblince".

Młodość jest pragmatyczna, nastolatek trzy dni odchoruje i życie może toczyć się dalej. Oliver wrócił więc do pracy i do nauki. Wytłumaczył sobie, że to tylko incydent. Na szczęście mieszka w Berlinie i tu takie rzeczy się nie zdarzają.

Tu nasz przyjaciel Peter przerywa opowieść, popija wino, bo mu w ustach zaschło i mówi: "Jeśli myślicie, że to koniec, to niestety nie. Będzie jeszcze gorzej".

Oliver dalej chodzi do szkoły w Berlinie, tylko egzaminy zdaje w Lipsku. Niestety do egzaminów trzeba się przygotować, a najlepiej można się przygotować w grupach, najlepiej tam, gdzie się odbywają, w grupach z nauczycielami. Oliver znów musiał jechać. Do Lipska.

No i co dalej? – pytamy niecierpliwie.

„Oliver chce tylko przetrwać i nie chce się rzucać w oczy. No i teraz też już, jak inni, pozdrawia kolegów, wywalając ramię do góry ku czci wodza". Po chwili dodaje: „Chociaż mam wrażenie, że jemu się to też coraz bardziej podoba".

Milczymy. „Może to tylko młodzieńcze żarty"? Rzuca w końcu któreś z nas. „Nie sądzę", odpowiada Peter. „To niemożliwe", powtarzają urodzeni, wychowani w Berlinie rodowici berlińczycy. „Może w Niemczech nie jest zbyt różowo, ale nie jest aż tak źle! Kto by do tego dopuścił nawet w Saksonii", „Może on to wszystko wymyślił? A zdjęcia jakieś są na to? Dowody?".

Siedzę cicho i nie wiem, co gorsze, czy to że klasa średnia zebrana przy suto zastawionym berlińskim stoliku zamyka oczy na to, co dzieje się wokół, czy, że młodziutki Czech, którego pradziadka Niemcy zabili w Treblince, dla świętego spokoju wita się z kolegami: "Heil Hiltler"?

Wciąż tłucze mi się po głowie jedenaste przykazanie Mariana Turskiego: „nie bądź obojętny, bo jeżeli nie, to się nawet nie obejrzycie jak na was, jak na waszych potomków, >>jakiś Auschwitz<<, nagle spadnie z nieba".

Kilka tygodni później rozmawiam z Peterem i pytam nieśmiało, co tam u Olivera. Mój przyjaciel odpowiada, że nie ma co wyolbrzymiać tego zdarzenia, bo to była tylko dziecinna zabawa. Ma inny problem, oto zgłosiło się do niego kilku młodych Afrykańczyków, świetni chłopcy i chcieliby uczyć się na cukierników, ale nie może ich przyjąć, bo jak oni sobie w Lipsku poradzą?

Myślałam, że już nic nie może mnie bardziej przerazić w tej historii, ale Peter w końcu sam mówił, że będzie jeszcze gorzej. Od tej chwili czuję przejmujący strach. Nie chodzi o to, że Peter nie przyjmie Afrykańczyków i że ci „w Lipsku sobie nie poradzą", chodzi o to, że Peter wmawia mnie i sobie, że nic się nie stało.

Sen z powiek nie spędza mi już to, co dzieje się w Polsce, ale co dzieje się w Niemczech i który stopień awaryjny z małej wielkiej książeczki „O Tyranii. Dwadzieścia lekcji, jak stawiać opór" Timothy'ego Snydera w razie czego zastosować.

Mniej więcej w tym samym czasie w mediach upubliczniony zostaje list, w którym nauczyciele ze szkoły średniej w Burg (Brandenburgia) skarżą się, że codziennie spotykają się z prawicowym ekstremizmem, seksizmem i homofobią w szkole. Piszą, że doświadczają ze strony przełożonych "ściany milczenia". Piszą, że nauczyciele i uczniowie, którzy otwarcie występują przeciwko radykalnie prawicowym uczniom i rodzicom, obawiają się o swoje bezpieczeństwo. W szkole słucha się faszystowskich marszów i neonazistowskiej muzyki, wita się: „Heil Hitler", parafrazuje powiedzenia z Goebbelsa, neguje się Holocaust itd.

Przypomnę, że Burg (miasto na drodze z Berlina do Cottbus) ma niechlubną prahistorię. Trafiło na pierwsze strony mediów w 2020 r. z powodu działalności prawicowych ekstremistów. Jeden z lokalnych przedsiębiorców przejął tradycyjną gospodę w mieście i stał się centralną postacią na neonazistowskiej scenie w rejonie Cottbus. Ministerstwo spraw wewnętrznych uznało Burg za centrum spotkań niebezpiecznych prawicowych ekstremistów. Czy kogoś naprawdę dziwi, że kilka lat później dzieci tych ludzi sieją popłoch w szkołach?

Nie milczcie!

W maju ubiegłego roku media obiega jeszcze jedna informacja, tym razem o młodzieży, która udała się kilkanaście kilometrów za Berlin, aby w ciszy i spokoju przygotować się do matury. Część z nich to muzułmanie. Zostają zaatakowani przez neonazistów, próbują wtargnąć do wynajmowanych przez uczniów pomieszczeń. Interweniuje policja, dwadzieścia osiem osób zostaje zatrzymanych. Maturzyści wracają do Berlina pod eskortą policji. Naczytałam się tyle zeznań świadków, że przez kolejne tygodnie pod powiekami wciąż mam obraz przerażonych nastolatków, barykadujących krzesłami i łóżkami drzwi.

Prezydent Niemiec Frank Walter Steinmeier jest zszokowany. Wzywa do debaty: "Nie milczcie!", żąda wyciągnięcia konsekwencji "Ważne jest, aby wydarzenia te nie były dłużej ukrywane lub minimalizowane. List otwarty, w którym nauczyciele ze szkoły w Burg apelują o pomoc, wstrząsnął wieloma osobami, w tym mną".

Ani w maju, ani w czerwcu, ani w lipcu 2023 r., ani w żadnym innym miesiącu aż do 10 stycznia 2024 r. wciąż nie słychać ani nie widać żadnej debaty.

Po spotkaniu z przyjaciółmi w maju zeszłego roku pierwszy raz, odkąd zamieszkałam w Niemczech (mieszkam w Berlinie od 1984 r.), przychodzi mi do głowy, że się boję. Że zaczęło się coś, o czym nieustannie przypomina Marian Turski i to, o czym czytałam w książkach takich jak „W ogrodzie bestii" Erika Larssona czy wstrząsających wspomnieniach „Ponad dachami Berlina" Stéphane Roussel (pierwszej francuskiej kobiety korespondentki opisującej na bieżąco zmieniające się Niemcy na krótko po dojściu Hitlera do władzy).

Björn Höcke zapowiada „okrutną kasację"

Klasa średnia w Niemczech długo potrzebuje, żeby się przebudzić. Po spotkaniu prawicowych ekstremistów w Poczdamie słyszę podczas demonstracji w Berlinie od niektórych uczestników, że jeszcze nigdy nie byli na żadnej demonstracji, ale teraz nie mają wyjścia. Nie mają. W Niemczech co piąty wyborca deklaruje, że będzie głosował na AfD, co trzeci zamierza głosować na AfD w Turyngii, w Brandenburgii, Saksonii, Saksonii-Anhalt i Turyngii.

Bastionem nacjonalizmu była od zawsze Turyngia, a więc land w Niemczech, w którym notowania AfD sięgają 30 proc., land, w którym szansę na przejęcie władzy ma Björn Höcke, były nauczyciel, a od ponad dekady polityk, który od samego początku w 2013 r. współtworzył struktury AfD. W roku 2014 zdobył mandat deputowanego do landtagu w Turyngii i stanął na czele frakcji poselskiej AfD. W wyborach 2019 został wybrany ponownie do landowego parlamentu. W jego wypowiedziach socjolodzy i historycy dostrzegają język faszyzmu, rasizmu, rewizjonizmu historycznego, antysemityzmu oraz idee narodowego socjalizmu. Federalny Urząd Ochrony Konstytucji (BFV) sklasyfikował Höckego jako prawicowego ekstremistę i monitoruje go od początku 2020 r.

W roku 2018 Höcke wydał książkę, coś w rodzaju wywiadu rzeki: „Nie zweimal in denselben Fluß" (Nigdy dwa razy do tej samej rzeki), w której uchyla rąbka tajemnicy… co zamierza zrobić z obywatelami, którzy nie wpisują się w obraz Niemiec, tak jak sobie to Höcke wyobraża. Te przemyślenia nie dotyczą tylko obcokrajowców, dotyczą niemal wszystkich niedostatecznie zintegrowanych migrantów, także tych z dowodem niemieckim, także towarzyszy z jego własnej partii i Niemców, którzy działają według niego na szkodę państwa niemieckiego (pracują na przykład na rzecz migrantów).

Höcke wspomina nie tylko o ich reemigracji, lecz o „okrutnej kasacji". Cóż to może znaczyć? Czy nie brzmi to znajomo? Czy aby ktoś zamknięty w więzieniu po puczu monachijskim w 1923 r. nie pisał swojej książki w podobnym tonie?

Björn Höcke ma realną szansę zostać pierwszym skrajnie prawicowym politykiem w powojennych Niemczech, premierem Turyngii w wyborach we wrześniu 2024 r.

1
submitted 9 months ago* (last edited 9 months ago) by obywatelle@szmer.info to c/lodz@szmer.info

Zgodę na organizację festiwalu muzycznego Audioriver w zabytkowym parku na Zdrowiu wydał Wojewódzki Urząd Ochrony Zabytków w Łodzi. Czy jest jeszcze możliwa zmiana lokalizacji, której domagają się protestujący łodzianie?

Plenerowy festiwal Audioriver ma być w Łodzi między 12 a 14 lipca 2024 roku. Trwa sprzedaż karnetów. Festiwal wcześniej, przez 17 lat, odbywał się w Płocku. Kontrowersje wśród części łodzian i łodzianek wzbudził pomysł organizacji imprezy muzycznej z wieloma scenami na terenie zabytkowego parku na Zdrowiu, obok zoo w Łodzi.

Zieleń w Łodzi. Protest w sprawie lokalizacji festiwalu Audioriver Przeciwnicy tej lokalizacji skrzyknęli się w internecie, na prywatnej grupie Zielone Serce Zdrowia - Obrona Parku przed Audioriver, która w tym momencie ma 1 tys. członków. Grupa została założona 21 grudnia.

"Zawiązał się komitet protestacyjny z wielu łódzkich środowisk i mieszkańców. Nie mamy nic przeciwko samemu festiwalowi. Są wśród nas nawet jego wierni fani, ale nie zgadzamy się na proponowaną przez miasto lokalizację i będziemy przekonywać do jej zmiany.

Wspólnie z łodziankami i łodzianami chcemy znaleźć odpowiednie miejsce na Audioriver. Jesteśmy otwarci na pomysły. Można się z nami skontaktować pod adresem mail: zielone.serce.zdrowia@gmail.com, dyskutujemy też o tym na dedykowanej grupie na FB: Zielone Serce Zdrowia - Obrona Parku przed Audioriver" - piszą Karolina Kujawska i Joanna Łuczyńska członkinie komitetu „Zielone Serce Zdrowia".

I dodają: "Naszym zdaniem łodzianki i łodzianie są gospodarzami miasta i muszą mieć prawo głosu zarówno ws. wydawania publicznych środków na festiwale, jak i ich lokalizacji. Podobnie Komisja Kultury Rady Miejskiej powinna mieć wpływ na miejsca i sposób organizacji imprez. O tak dużym i kosztownym wydarzeniu powinniśmy decydować wspólnie. Festiwal powinien być także przeprowadzony z szacunkiem dla zieleni i zamieszkujących tam zwierząt. Bo kultura w mieście to nasza wspólna sprawa. Bo przyroda w mieście to nasza wspólna sprawa".

W podobnym tonie wypowiada się Magdalena Gałkiewicz, Zieloni: - Ten park to także pomniki przyrody, ogród dendrologiczny czy rezerwat przyrody Polesie Konstantynowskie, to wszystko będzie zniszczone, trawniki i zieleńce będą rozjeżdżone i zadeptane przez 30 tys. uczestników. Nie da się tego unikać przy takiej liczbie bawiących się osób. Jestem przekonana, że znajdziemy w Łodzi lepsze miejsce na festiwal, że będziemy mogli się na nim wszyscy bawić, nie niszcząc największego, zabytkowego parku w naszym mieście i nie krzywdząc mieszkających tam zwierząt.

Stanowisko UMŁ i pytania, które zostały bez odpowiedzi Maciej Riemer, dyrektor Departamentu Ekologii i Klimatu Urzędu Miasta Łodzi, na temat lokalizacji festiwalu i związanego z tym protestu wypowiadać się nie chciał. Odesłał w tej sprawie do zespołu prasowego UMŁ. Również Łódzkie Centrum Wydarzeń (oznaczone na profilu festiwalu przy wpisie z 20 grudnia dot. przenosin imprezy z Płocka do Łodzi) odsyła do zespołu prasowego UMŁ.

UMŁ wysłał "Wyborczej" 29 grudnia 2023 roku komentarz następującej treści:

Kwestię organizacji Festiwalu Audioriver będziemy omawiać w mieszkańcami, zarówno osiedli, które znajdują się w najbliższej okolicy planowanej imprezy, jak i wszelkimi innymi zainteresowanymi osobami. Chcemy wyjaśnić wszelkie wątpliwości dotyczące ochrony przyrody w parku, jak i kwestie utrudnień dla okolicznych mieszkańców.

Podobne, duże festiwale odbywają się regularnie na terenach miejskich parków na całym świecie (m.in. w Nowym Jorku, Barcelonie, Londynie, Berlinie i w wielu innych miastach). Chcemy wzorować się na najlepszych, również w kwestiach ochrony przyrody przy takich okazjach. Organizator Audioriver ma bogate doświadczenie w organizowaniu dużych wydarzeń na terenach zieleni. Jest świadomy tego, na jakim terenie będzie się odbywać festiwal, i jest przygotowany na to, by przebiegł on z maksymalną dbałością o komfort mieszkańców i stan środowiska naturalnego. Organizator Audioriver w Łodzi będzie również zobowiązany przez miasto do ww. działań".

Poprosiliśmy o dodatkowe informacje. Na pytanie, jakie argumenty zdecydowały o tym, że UMŁ wyraził zgodę na organizację dużego plenerowego festiwalu muzycznego Audioriver w zabytkowym parku na Zdrowiu, dostaliśmy następującą odpowiedź: "Organizator jest zobowiązany uzyskać zgody konserwatora i ZZM, wymaga to spełnienia rygorystycznych warunków i organizator jest świadomy tej sytuacji".

Zapytaliśmy również, czy możliwa jest inna lokalizacja tego festiwalu na terenie Łodzi? I dlaczego konsultacje z mieszkańcami nie były przeprowadzone przed podjęciem decyzji o lokalizacji imprezy? Tu odpowiedź była wymijająca: "Obecnie skupiamy się na omówieniu z mieszkańcami kwestii organizacji Festiwalu Audioriver w parku na Zdrowiu. Przedstawimy wszystkie informacje związane z zabezpieczeniem tego obszaru, wspólnie z organizatorem Festiwalu Audioriver".

Urząd Miasta Łodzi nie odpowiedział na pytanie, jaką kwotą Łódź dofinansowała festiwal Audioriver, aby ściągnąć tę imprezę z innego miasta. Ani o szczegóły dotyczące umowy w sprawie łódzkiej edycji tej imprezy.

Pytania o umowę z Festiwalem Audioriver prosimy kierować do organizatorów Festiwalu. Ze strony miasta możemy zapewnić, że podobnie jak w przypadku Łódź Summer Festival, tak i w tym przypadku wszelkie kwestie organizacyjno-porządkowe będą stały na najwyższym poziomie - czytamy.

Skontaktowaliśmy się z organizatorem festiwalu Audioriver, Piotrem Orlicz-Rabiegą. W dniu 29 grudnia nie mógł rozmawiać przez telefon, więc poprosił o wysłanie pytań mailem. Tak też zrobiliśmy. Pytamy o szczegóły umowy dotyczącej festiwalu w Łodzi, ale też, kto zaproponował lokalizację w parku na Zdrowiu oraz o szczegóły organizacji wydarzenia, jak to, na ile Piotr Orlicz-Rabiega szacuje liczbę gości festiwalu w Łodzi, ile scen stanie w parku na Zdrowiu i gdzie przewidywana jest strefa pola namiotowego dla uczestników.

Czekamy na odpowiedź.

WUOZ: "Podczas organizacji wydarzenia zabronione zostało składowanie materiałów budowlanych w strefie korzeniowej drzew" Wiemy natomiast, czym kierowały się służby konserwatorskie, dając zielone światło dla festiwalu Audioriver w zabytkowym parku na Zdrowiu.

"ŁWKZ pozytywnie zaopiniował organizację festiwalu Audioriver w parku im. Marszałka J. Piłsudskiego w Łodzi. Wpływ na powyższą opinię miał fakt zobligowania organizatora przez służby konserwatorskie do zapewnienia warunków umożliwiających nienaruszenie zabytkowej zieleni parku. Działania ochronne i zabezpieczające polegać będą m.in. na rozstawieniu infrastruktury festiwalu na terenie utwardzonym bądź na panelach zabezpieczających trawniki" - informuje Daria Błaszczyńska, rzeczniczka Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków w Łodzi.

I dodaje: "Dodatkowo organizator zobowiązany został do odpowiedniego zabezpieczenia naniesień roślinnych, koordynowania pracy pojazdów mechanicznych, tak by poruszały się wyłącznie w niezbędnym zakresie, w śladzie istniejących utwardzonych alejek parkowych bądź na przygotowanej tymczasowej nawierzchni. Podczas organizacji wydarzenia zabronione zostało również składowanie materiałów budowlanych w strefie korzeniowej drzew oraz na terenach zieleni. Tym samym oceniono, że organizacja festiwalu Audioriver jest dopuszczalna z punktu widzenia ochrony konserwatorskiej i przeprowadzona prawidłowo nie powinna wywierać negatywnego wpływu na zabytkową zieleń parku".

O szczegóły urząd dopytują również osoby z grupy Zielone Serce Zdrowia - Obrona Parku przed Audioriver. Jak udało nam się ustalić, temat lokalizacji festiwalu ma być jednym z punktów dyskusji najbliższego, cyklicznego spotkania rady osiedla Montwiłła-Mireckiego, które znajduje się po sąsiedzku z parkiem na Zdrowiu.

Małgorzata Szlachetka

4
submitted 11 months ago by obywatelle@szmer.info to c/news@szmer.info

Kolejne tłumaczenie z Politico na Onecie:


O świcie, zaledwie kilka godzin po śmiercionośnej eksplozji w szpitalu w Gazie, w wyniku której zginęło kilkaset osób, na granicy Izraela z Libanem słychać było strzały i huk nadlatujących myśliwców. To tam koncentrują się największe walki.

Niezależnie od tego, kto uderzył w arabski szpital al-Ahli, sytuacja zaczęła wymykać się spod kontroli. Nadzieje pokładane są w prezydencie Stanów Zjednoczonych Joe Bidenie i prezydencie Egiptu Abd al-Fattahu as-Sisim, który ma być gospodarzem nadzwyczajnego szczytu w Kairze w sobotę.

Jednak szanse na to, że Libanowi grozi wojna na szerszą skalę, a cały region ponownie pogrąży się w chaosie, rosną z godziny na godzinę.

Gdy Hezbollah ogłosił "dzień gniewu" przeciwko Izraelowi, amerykańskie misje w regionie stały się celem protestów. Kolejne ambasady w Bejrucie zaczęły odsyłać personel, a agencje ochrony osłaniały budynki misji dyplomatycznych i europejskich organizacji pozarządowych, przygotowując awaryjne plany ewakuacji. Lewant pogrąża się w coraz większym poczuciu strachu i niepokoju.

Dyplomatyczne wysiłki, bezowocne próby

Izrael utrzymuje, że eksplozja w szpitalu spowodowała rakieta wystrzelona przez Islamski Dżihad. Z takim twierdzeniem zgadza się Biały Dom. Jednak palestyńska grupa bojowników, powiązana z Hamasem, twierdzi, że to kłamstwo i że to Izrael ponosi odpowiedzialność za tragedię. Niezależnie jednak od tego, kto rzeczywiście jest odpowiedzialny, wybuch w szpitalu, w którym setki palestyńskich cywilów schroniły się przed izraelskimi nalotami na enklawę, odbił się echem praktycznie wszędzie.

A także spowodował, że Joe Biden podróżujący po regionie musiał zmienić plany. Jego środowe spotkanie z arabskimi przywódcami w Jordanii zostało odwołane. Rozmowy miały odbyć się po jego wizycie w Izraelu, gdzie prezydent USA zmierzył się z wyzwaniem okazania solidarności, jednocześnie naciskając na niechętnego premiera Benjamina Netanjahu, aby zezwolił na wpuszczenie pomocy humanitarnej do Strefy Gazy.

"Mam 28 lat i to piąta wojna w moim życiu". Kiedyś mogliśmy mówić o kryzysie humanitarnym. Dziś to katastrofa W oświadczeniu Białego Domu stwierdzono, że decyzja o odwołaniu spotkania z jordańskim królem Abdullahem II, egipskim przywódcą as-Sisim i prezydentem Autonomii Palestyńskiej Mahmudem Abbasem została podjęta wspólnie w związku z eksplozją w szpitalu.

Jednak arabscy przywódcy dali jasno do zrozumienia, że nie mieli nadziei na to, że spotkanie okaże się owocne. Mahmud Abbas wycofał się jako pierwszy, jeszcze zanim minister spraw zagranicznych Jordanii Ajman Safadi zasugerował, że rozmowy byłyby bezcelowe. — Nie ma sensu rozmawiać teraz o czymś innym niż powstrzymanie wojny — powiedział, odnosząc się do niemal nieustannego bombardowania Strefy Gazy przez Izrael.

USA (znowu) w ogniu krytyki

Rezygnacja z wizyty w Jordanii pozbawiła przywódcę USA szansy na rozmowę twarzą w twarz, która miałaby pomóc w opanowaniu kryzysu. Amerykańskie wysiłki legły w gruzach.

Stany Zjednoczone już wcześniej spotkały się z ostrą krytyką w regionie za zbytnie opowiadanie się po stronie Izraela i za brak potępienia izraelskiego rządu odpowiedzialnego za śmierć cywilów w Strefie Gazy. W międzyczasie arabscy przywódcy zlekceważyli wysiłki sekretarza stanu USA Antony'ego Blinkena, który próbował nakłonić ich do potępienia Hamasu. Część państw odmówiła uznania organizacji za grupę terrorystyczną, postrzegając ataki z 7 października jako nieuniknioną konsekwencję niepowodzenia w zapewnieniu Palestyńczykom dwupaństwowego rozwiązania i zniesienia 16-letniej blokady Strefy Gazy.

To, czy ktokolwiek może teraz powstrzymać wojnę, nie jest pewne. Mimo wszystko z ust Joego Bidena po ataku Hamasu padło jedno wyróżniające się słowo: nie. — Do każdego kraju, każdej organizacji, każdego, kto myśli o wykorzystaniu sytuacji, mam jedno słowo: nie — powiedział.

Jednak obecnie jest ono zagłuszane przez wściekłe okrzyki zemsty. Gniew ogarnął wszystkie strony w regionie. Stare nienawiści i żale odrodziły się, a ciosy typu "oko za oko" nabierają na sile. — Krzyczcie "mordować" i "wypuśćcie psy wojny" — mówił Marek Antoniusz w "Juliuszu Cezarze" wzniecając rewoltę tłumu. Nawoływanie szekspirowskiego bohatera jest dziś powszechnym na Bliskim Wschodzie sentymentem, przesłaniającym rozsądek i dyplomację.

"Każdy terrorysta Hamasu jest trupem"

Bezpośrednio po ataku z 7 października Izraelczyków ogarnęła zrozumiała wściekłość. A Benjamin Netanjahu ją wykorzystał. Obiecał zemstę na Hamasie i zobowiązał się do zniszczenia wspieranej przez Iran palestyńskiej grupy bojowników. — Każdy terrorysta Hamasu jest trupem — powiedział kilka dni później.

Izrael nie ogłosił jednak oficjalnie, że rozpocznie misję lądową — czyli coś, od czego powstrzymywał się w ostatnich latach ze względu na ryzyko utraty dużej liczby żołnierzy. Mimo to zwiększył liczebność wojska i ilość uzbrojenia wzdłuż granicy i powołał 300 tys. rezerwistów — najwięcej od kilkudziesięciu lat. Dwa dni po atakach Hamasu Benjamin Netanjahu miał powiedzieć Joemu Bidenowi, że Izrael nie ma innego wyjścia, jak tylko rozpocząć operację lądową. Publicznie ostrzegł Izraelczyków, że kraj czeka "długa i trudna wojna".

Jedyna nadzieja na to, że region nie pogrąży się w chaosie, zależy m.in. od tego, czy Izrael ponownie zweryfikuje postawione sobie cele i zdecyduje się na nierozpoczynanie ofensywy lądowej na Strefę Gazy. Ta mogłaby okazać się bodźcem dla Hezbollahu i jego sojuszników do rozpoczęcia ataku na pełną skalę — albo przez południową granicę, albo na Wzgórza Golan.

Takie było z pewnością przesłanie Ahmeda Abdul-Hadiego, głównego przedstawiciela Hamasu w Libanie. Abdul-Hadi powiedział POLITICO, że izraelska ofensywa lądowa w Strefie Gazy to jeden z kluczowych czynników, które mogłyby w pełni zaangażować Hezbollah w konflikt.

Wszystko zależy od Izraela

Hezbollah nie będzie zwracał uwagi na groźby ze strony kogokolwiek, by nie brać udziału w wojnie. Będzie ignorował ostrzeżenia, by się do niej nie mieszać. Czas, w którym Hezbollah będzie chciał przystąpić do wojny, będzie zależał od izraelskiej eskalacji i incydentów w terenie, a zwłaszcza od tego, czy Izrael spróbuje wkroczyć do Strefy Gazy — dodał.

Libańscy politycy pokładają teraz nadzieję w tym, że Izrael nie zdecyduje się na przeprowadzenie ofensywy lądowej na gęsto zaludnioną enklawę — operacji, która prawie na pewno doprowadziłaby do dużej liczby ofiar wśród ludności cywilnej i wywołałaby nie tylko prawdopodobną interwencję Hezbollahu, ale też kolejną falę arabskiego gniewu. Widzą oni pewną szansę w ostrzeżeniu Joego Bidena, że jakikolwiek ruch ze strony Izraela mający na celu ponowną okupację Strefy Gazy byłby "wielkim błędem". Spóźniony Waszyngton próbuje teraz wpłynąć na działania strony izraelskiej.

Nie ma innego wyjścia jak zlikwidowanie Hamasu. Stawką jest bezpieczeństwo nie tylko Izraela, ale także Europy [OPINIA] A to, w jaki sposób łączy się to z deklarowanym przez Benjamina Netanjahu celem "zburzenia Hamasu" i "pokonania krwiożerczych potworów", jest jedną z wielu niewiadomych, które zadecydują o tym, czy psy wojny zostaną wypuszczone.

Pozorna przerwa w izraelskich operacjach naziemnych daje niektórym powody do nadziei. Mimo to jednostki są w gotowości i czekają na rozkazy, a rzecznik izraelskiego wojska zasugerował we wtorek, że atak naziemny na pełną skalę jest przygotowywany.

Izraelscy dowódcy kontra rząd Izraela

Michael Young, analityk z Carnegie Middle East Center w Bejrucie, podejrzewa, że obecnie Izrael próbuje na nowo przemyśleć swoje cele. Prawdopodobnie jest to spowodowane tym, że izraelscy dowódcy uświadomili sobie, że ofensywa lądowa byłaby nie tylko krwawa, ale także nie uwolniłaby Gazy od Hamasu.

Kiedy Organizacja Wyzwolenie Palestyny została zmuszona przez Izrael do opuszczenia Libanu w 1982 r., nadal była w stanie utrzymać obecność w kraju, a Jaser Arafat powrócił do niego w ciągu roku — stwierdził Young.

Aszraf Rifi, były szef Libańskich Sił Bezpieczeństwa Wewnętrznego, powiedział POLITICO, że uważa, iż izraelscy generałowie są prawdopodobnie tak samo za powstrzymaniem ofensywy, jak ich zachodni sojusznicy. — Dowódcy zawsze są mniej entuzjastycznie nastawieni do wojny niż politycy, a izraelscy wojskowi są zawsze ostrożni — powiedział.

Miejmy nadzieję, że tak jest. W przeciwnym razie wszyscy zostaniemy wrzuceni do piekła — dodał.

[-] obywatelle@szmer.info 5 points 11 months ago

👏 PRECZ 👏 Z KA 👏 CZOREM 👏 DYK 👏 TA 👏TOREM 👏

[-] obywatelle@szmer.info 5 points 1 year ago

Nie, powód jest prostszy – nie ma już czego przekazywać. xD A że można to jeszcze wyborczo sprzedać to czemu nie!

5
submitted 1 year ago by obywatelle@szmer.info to c/news@szmer.info
1

Stary tekst, który ukazał się kiedyś na lewica.pl i w Le Monde Diplomatique, ale lewica.pl nie umie nawet w https to wstawiam stąd.

[-] obywatelle@szmer.info 6 points 1 year ago

Kocham ludzi dziwujących się temu jak działa państwo i władza. Jeśli masz dostęp do jakichś danych to oczywiście że z niego skorzystasz.

[-] obywatelle@szmer.info 6 points 1 year ago

Ja tylko przypominam że według samej sztucznej inteligencji, łatwiej zastąpić dowolnego CEO za pomocą AI niż pracownika kreatywnego!

[-] obywatelle@szmer.info 7 points 1 year ago

Ten papież to chyba maszyna losująca rzeczy do powiedzenia. Tu się zesra, tu pochwali, tu się podetrze. Jako osoba trans mam serdecznie w dupie jego wsparcie i poradzę sobie bez niego.

[-] obywatelle@szmer.info 5 points 1 year ago

Ciekawe że jak trzeba napierdalać Palestyńczyków to nikt rezygnacji nie składa.

[-] obywatelle@szmer.info 5 points 1 year ago

Kurdowie mają ostatecznie przesrane.

[-] obywatelle@szmer.info 5 points 1 year ago

undefined> Przemoc wrośnięta jest w polską strukturę i hierarchię społeczną. Rzadko ujawnia się w postaci otwartego buntu i nań reakcji

Nie zawsze tak było. Tak naprawdę kultura agresywnego protestu została w Polsce wygaszona po 13 grudnia 1981 roku, gdy nastąpiło jej brutalne złamanie. Wcześniej "normą" było np. obrzucanie partyjnych komitetów koktajlami Mołotowa, rozkręcanie szyn itp. Pojedyncze przejawy tego pojawiły się jeszcze na strajkach w latach 90., ale opinia publiczna potępiła to stanowczo, a strajkujących wzięto na przeczekanie.

view more: next ›

obywatelle

joined 4 years ago